— Powiadali, co zato starą chałupę bierze w dożywocie...
— Hale, tyle warta, co ten trep rozłupany! Jużeśma nawet myśleli, czy w tej dobroci niema jakiego podejścia, jaże Weronka dobrodzieja się redziła. Skrzyczał ją, że głupia.
— Bo i prawda. Dają — to brać i Bogu za łaskę dziękować.
— Przeciek człowiek niezwyczajny brać darmochy i jeszcze od dziedziców! Słyszane to rzeczy! Jakże, kiej to chto chłopu dał co z dobroci? Żeby po najmniejszą poredę iść, a i to na ręce patrzą, zaś w urzędzie się przez grosza nie pokaż, bo ci jutro przyjść każą, albo za niedzielę... Przez tę Antkową sprawę dobrze poznałam, jakie to jest urządzenie na świecie, i niemało już pieniędzy wyniesłam...
— Dobrze, coście mi Antka wspomnieli. Wstępowałem do miasta.
— Toście go może widzieli?
— Nie było czasu.
— Jeździłam niedawno, nie puścili me do niego. Bóg wie, kiej go obaczę.
— Może i prędzej, niźli miarkujecie — rzekł z uśmiechem.
— Jezus, co wy powiadacie!
— Prawdę! W głównym urzędzie powiedzieli mi, że Antka mogą przed sprawą puścić na wolę, jeśli kto poręczy za nim, co nie ucieknie, albo da w zastaw sądowi pięćset rubli.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/355
Ta strona została uwierzytelniona.
— 353 —