Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/359

Ta strona została uwierzytelniona.
— 357 —

Zaś przed chałupą i pod trześniami leżało już parę tęgich chojarów i kupy wierzchołów i gałęzi, stary Bylica kole nich łaził, wymierzał toporzyskiem, gdzie jaki sęk odciupnął siekierą i cięgiem mruczał:
— I tyś przyszedł na nasze podwórko... juści... galantyś widzę... Bóg ci zapłać... zaraz cię Mateusz do ostrego kantu wyrychtuje... na przyciesie zdatnyś... sucho miał będziesz, nie bój się...
— Jakby do żywej osoby mówi — szepnął zdziwiony Rocho.
— Siadajcie. Z radości w głowie mu się pomieszało, całe dnie tak przesiaduje przy drzewie. Słuchajcie-no.
— A i ty wystałaś się, chudziaczko, w boru, to se teraz odpoczniesz... juści, nikto cię już nie ruszy!.. — gadał stary, gładząc miłosnemi rękoma żółtą, złuszczoną korę sosny.
Polazł do najgrubszej, zwalonej na dróżkę, kucnął przed przekrojem i, patrząc z lubością na żółte, nabrzmiałe żywicą słoje, mamrotał:
— Tylachnaś, a dali ci radę! co? Żydyby cię do miasta wywiezły, a tak Pan Jezus pozwolił, co u swoich ostaniesz, u gospodarzy, obrazy na tobie powieszą, ksiądz cię wodą święconą skropi, juści... co?..
Pan Jacek jeno prześmiechał się z tego nieznacznie i, pogadawszy cosik z Rochem, wziął skrzypki pod pachę i miedzami ruszył ku borom.
Rocho zaś potem u Weronki siedział, wysłuchując różności.
Na świecie miało się już pod wieczór, upał prze-