Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/362

Ta strona została uwierzytelniona.
— 360 —

brodzieja uwiadomił, że wyszedł przed plebanię rozpytywać, kupą już tam szli niemałą, rając zcicha, młodsi puścili się nieco naprzód topolową, a wszyscy z wielką niecierpliwością czekali na sołtysa, któren wozem pojechał, zabierając ze sobą Kłęba i parobków.
Długo czekali, bo dopiero o zmierzchu powrócił, ale ku niemałemu zdumieniu wójtowemi końmi i bryką. Zły był jakiś, bo srodze klął i podcinał szkapy, ani myśląc przystawać przed ciżbą, ale ktoś konie za uzdy chycił, że musiał przystanąć i rzekł:
— Juchy te chłopaki, wymyśliły sobie co niebądź la zabawy. Żadnych zabitych nie było w lesie, ludzie se jakieś spały pod krzakami. Złapię Kłębiaka, to ja mu dam strachania. Spotkałem po drodze wójta i zabrałem się z nim, to cała historja. Wio! maluśkie!
— A cóżto, wójt chory, że leży kiej baran? — pytał ktoś, zaglądając do wasąga.
— Śpik go zmorzył i tyla! — śmignął konie i już kłusem ruszył.
— Ścierwy te wisusy, żeby taką rzecz wymyślić!
— Gulbasiaka to sprawka, on pierwszy do psich figlów!
— Rzemieniemby ich złoić, co mają ludzi trwożyć po próżności!
Wyrzekali z oburzeniem, rozchodząc się zwolna po chałupach.
Jeszcze gdzie niegdzie stojali kupkami nad stawem sczerwienionym od zórz, gdy się pokazały komornice z ciężkiemi brzemionami drzewa na plecach. Kozłowa szła na przedzie, jaże wpół zgięta pod cię-