Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/367

Ta strona została uwierzytelniona.
— 365 —

wiada czemu krzyczały po obejściach, a psy ujadały kiej wściekłe, wybiegając aż na pola. Zaś w chałupach też było podobnie, bo po kolacji nikto w izbach nie ostał, ni na progach siadał, jak zwyczajnie: wszyscy do sąsiadów szli, kupiąc się przed opłotkami a zcicha poredzając.
Wieś była kiej wymarła, nie rozlegały się śmiechy ni śpiewki, jak zawdy w ciepły wieczór, bo wszystkie szeptem raili, strzegąc się dzieci i dzieuch, i wszystkich przejmowało jednakie oburzenie i zgroza.
U Hanki też się zebrało na ganku parę kum: przyleciały się nad nią użalać i co nowego o Jagnie dowiedzieć. Poczynały z różnych stron, ale Hanka odrzekła smutnie:
— Wstyd to i obraza Boska, ale niemałe nieszczęście.
— Pewnie, a jutro cała parafja będzie o tym wiedziała.
— I zaraz powiedzą, że co najgorsze, to w Lipcach się staje.
— I na wszystkie lipeckie kobiety wstyd padnie.
— Bo wszyćkie takie święte, że niechby je kto tak przyniewalał, to samoby zrobiły! — zaszydziła Jagustynka.
— Cichocie, nie pora na prześmiechy! — zgromiła ją Hanka wyniośle i już ani słowem się nie ozwała.
Jeszcze ją dusił wstyd, ale gniew, co ją zrazu chwycił na Jagnę, już się kajś zapodział, że skoro kumy się porozchodziły, zajrzała na drugą stronę, nibyto do