Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/371

Ta strona została uwierzytelniona.
— 369 —

się wydzierał po swojemu, że mu to Witek zcicha przygwizdywał.
A całe opłotki od drogi wysadzone były świerczyną naprzemian z brzózkami, żółtym piaskiem grubo wysypane i zarzucone tatarakiem.
Jóźka znosiła całe naręcze modraków, ostróżek, wyczki polnej i przystrajała ściany kapliczki; opięła też niemi obrazy, lichtarze i co ino było można, że nawet ziemię przed ołtarzem potrząsnęła kwiatami; nie darowała i chałupie, gdyż całe ściany i okna ginęły pod zielenią, zaś w snopki dachu nawtykała tataraków.
A przykładali się do roboty wszyscy zarówno, kromie jednej Jagusi, która wymknąwszy się z chałupy wczesnym rankiem, już się nie pokazała.
Wprawdzie skończyli pierwsi, ale już słońce wynosiło się nad wieś i coraz więcej turkotało wozów, z drugich wsi jadących.
Jęli się więc śpiesznie szykować do kościoła.
Witek jeno ostał na straży w opłotkach, bo chmara dzieci cisnęła się oglądać ołtarz i przygwizdywać kosowi, że gałęzią odganiał, a nie mogąc poredzić, puszczał na nich swojego boćka, któren snadź przyuczony, wysuwał się czająco i groził ostrym dziobem w bose nogi, jaże z wrzaskiem rozpierzchali się co chwila.
Sygnaturka akuratnie się ozwała, kiej cały dom wyszedł. Jóźka biegła przodem, w bieli cała, w trzewikach zasznurowanych czerwonemi tasiemkami, z książką w ręku.