I nosił się po izbie kiej ten rozhukany źrebiec, pokrzykując srogo i bijąc siarczyście obcasami.
— Wiechcie jucha z butów powytrzącha! — szeptał Jambroży, robiąc łakomie grdyką ku pijącym pobok: — A wali kulasami kiej cepem: jeszcze mu się rozlecą! — dodał głośniej, bliżej się podsuwając.
— Baczcie ino, żebyście sami czego nie stracili — mruknął Mateusz, stojący ze swoimi kamratami.
— Gorzałki bym się z wami napił na zgodę — rzekł, śmiejąc się, Jambroży.
— Naści, szkła jeno nie zechlaj, pijanico! — podał mu pełny kieliszek i odwrócił się plecami, bo Grzela, wójtów brat, zaczął im cosik raić zcicha; że wsparci o szynkwas słuchali uważnie, nie bacząc na tany, ni na stojącą przed nimi gorzałkę. Sześciu ich było zebranych, wszystkie najprzedniejsze we wsi parobki, same rodowe, gospodarskie syny, radzili pilno, ale że wrzask się robił coraz większy i ciasnota, to przenieśli się do żydowskiej stancji, gdyż alkierz zajmowali gospodarze ze swoimi gośćmi.
Izba była ciasna, zapchana rozbabranymi betami, w których spały żydzięta, iż ledwie się pomieścili przy stole. Jedna łojówka kopciła się w mosiężnym świeczniku, wiszącym u pułapu. Grzela puścił flaszkę w kolejkę, przepili raz i drugi, ale jakoś nikto nie zaczynał, z czem przyszli: jaże Mateusz rzucił drwiąco:
— Zaczynaj, Grzela, to kiej wrony na deszczu tak siedzita!
Nie zdążył Grzela zacząć, gdy wszedł kowal i witał się, szukając, kajby przysiąść.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/379
Ta strona została uwierzytelniona.
— 377 —