— Smolipysk jucha, zawdy tam wzejdzie, kaj go nie posiali! — buchnął Mateusz. — W twoje ręce, Michał! — dodał zaraz, tłumiąc gniew.
Kowal wypił i, nadrabiając miną, ozwał się żartobliwie:
— Niełasym cudzych sekretów, a nic tu widzę po mnie...
— Rzekłeś! Dobrze wama z Miemcami w piątki na sperce z kawą, to jeszcze lepiej będzie dzisiaj, we święto...
— Powiadasz Płoszka bele co, jakbyś się napił... — odburknął.
— Powiedam, co wiadomo, że co dnia z nimi hańdryczysz.
— Kto mi robotę daje, temu robię, nie przebieram.
— Robotę! co inszego ty z nimi obrabiasz — rzekł ciszej Wachnik.
— Jakeś i z dziedzicem nasz las obrabiał — dodał groźnie Pryczek.
— Widzi mi się, co na sąd trafiłem... cie! jak to wszystko wiedzą.
— Dajta mu spokój, robi swoje bez nas, to i my weźmy się do swojego przez niego — powiedział Grzela, patrząc mu ostro w ślepie rozbiegane.
— Kiejby was strażnik dojrzał przez okna, pomyślałby, co się zmawiacie na kogo! — nibyto drwił, ale wargi mu się ze złości trzęsły.
— Może i tak, jeno nie na ciebie: za małaś figura, Michał.
Nacisnął czapkę i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/380
Ta strona została uwierzytelniona.
— 378 —