Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/403

Ta strona została uwierzytelniona.
— 401 —

niego, niby pijawka, i biła z oszalałą zapamiętałością.
Aż trzasnął ją pięścią między oczy, chycił za boki i rzucił kiej ocipką na izbę; potoczyła się i, niby kloc, całym ciężarem padła na rozpaloną blachę, pomiędzy gary pełne wrzątku, komin się rozwalił i wszystko się zapadło...
Juści co zaraz ją wywlekli z rumowiska, ale chociaż była strasznie poparzona, nie bacząc na ból, ni na tlące się kiecki, porywała się jeszcze na niego.
— Wynoś mi się, wyrodku przeklęty!.. Wynoś się!.. — ryczała nieprzytomnie.
Musieli przez moc gasić ogień na niej i przytrzymywać, by chociaż twarz spaloną obwalić zmoczonemi szmatami, alić i tak się wydzierała.
— Żeby cię moje oczy więcej nie widziały... żeby cię...
Szymek zaś, ledwie już dychający, zbity i okrwawiony, jeno patrzał na matkę wytrzeszczonemi ślepiami, strach go ułapił za gardziel, trząsł się cały, słowa nie mogąc wykrztusić, ni wiedząc, co się dzieje.
A ledwie się niecoś uspokoiło, gdy naraz stara wyrwała się kobietom z rąk, skoczyła za komin do drąga z obleczeniem i, zdzierając z niego Szymkowe rzeczy, jęła je wyrzucać przez okno do sadu...
— Precz z moich oczu! Nic tu twojego, moje wszyćko, ani jednego zagonu ci nie dam, ani łyżki strawy, choćbyś zdychał z głodu! — wrzeszczała ostatkami sił i, zmożona wreszcie przez srogie boleście, padła z rozdzierającemi jękami.