Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/408

Ta strona została uwierzytelniona.
— 406 —

a wszyscy na mnie bij zabij! Cóżem to winowata?.. co? — skarżyła się z boleścią.
— Ja mu, ścierwie, odpłacę! — wybuchnął, podnosząc pięście.
— Odpłać, Mateusz! Odpłać, a ja już ci... — przywtórzyła zawzięcie.
Już się nie odezwał, jeno poleciał ku kościołowi.
Długo jeszcze siedziała nad stawem, rozmyślając o Mateuszu, że może się za nią ujmie, a krzywdzić nie pozwoli.
— A może i Antek — przyszło jej naraz do głowy.
Powróciła do domu, pełna cichych i radosnych przeczuć.
Dzwony zaczęły bić, naród wychodził z kościoła, zaroiły się wnet drogi a rozgłośniały turkotami wozów i rozmowami, śmiechy dzwoniły w powietrzu, szli całymi kupami, postając niekiej przed opłotkami, tylko przed chałupą Dominikowej ludzie jakoś cichli, spoglądali na siebie i przechodzili z zasępionemi twarzami; nawet nikt nie zajrzał do chorej.
Wnet ci rozgwarzyła się cała wieś, rozgwarzyły się izby a sienie i progi; po sadach też było głośno i rojno, gdyż zasiadano do obiadów pod drzewami, w cieniach a chłodzie, że wszędy było widać jedzących, skrzybot łyżek, szczęk mich, a zapachy jadła i skamlania piesków roznosiły się w skwarnej ciszy.
Tylko u Dominikowej było głucho i pusto: nikt się nie pokwapił z odwiedzinami. Stara pojękiwała w gorączce, Jaguś nie mogła już wysiedzieć, stawała w progu, to wychodziła aż na drogę, to znowu długie