Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/409

Ta strona została uwierzytelniona.
— 407 —

czasy patrzała tęsknie przez okno, zaś Szymek, jak i przódzi, siedział pod chałupą, tyle co jeden Jędrek głowy nie stracił i wziął się po drugiej stronie domu do gotowania strawy.
Dopiero w jakiś czas po obiedzie zajrzała do nich Hanka, jeno że jakaś była dziwna, rozpytywała o wszystko, turbowała się wielce o chorą, a ukradkiem, przyczajonemi oczyma chodziła za Jagną, wzdychając frasobliwie.
Pokrótce i Mateusz przyleciał do Szymka.
— Pójdziesz z nami do Miemców? — pytał.
— Gront mój po ojcu, nie ustąpię z miejsca — gadał swoje chłopak.
— Nastusia czeka na ciebie, przeciek macie ponieść na zapowiedzie.
— Nie pójdę nikaj... gront mój po ojcach...
— Głupie oślisko! nikto cię za ogon nie ciąga... a siedź se choćby do jutra! — rozgniewał się, a że akuratnie Jagna odprowadzała Hankę w opłotki, przyłączył się do niej, nawet nie spojrzawszy na tamtą.
Poszli razem drogą nad stawem.
— Rocho przyszli już z kościoła? — zagadał.
— Przyszli; już tam i sporo chłopów czeka.
Obejrzał się. Jagna patrzyła za nimi, więc odwracając się śpiesznie, zapytał cicho, nie patrząc w oczy:
— Prawda to, że ksiądz z ambony kogoś wypominał?..
— Słyszałeś, a jeszcze za język ciągniesz.
— Przyszedłem już po kazaniu, powiedali mi o tym, ale myślałem, co jeno cyganią tak la śmiechu.