— Wójt także powinien z nami iść! — zauważył któryś, ostrugując kij.
— Do powiatu wezwał go naczelnik; pisarz mówił, co poto, aby zwołać zebranie i uchwalić szkołę w Lipcach i Modlicy.
— Niech zwołują: przeciek nie uchwalim! — zaśmiał się Kłąb.
— Byłby zaraz z tego nowy podatek z morga, jak w Dołach.
— Pewnie; ale skoro naczelnik przykaże, to usłuchać musimy — zauważył sołtys.
— Cóż on tu ma nam do rozkazywania? Niech se strażnikom przykazuje, by wespół ze złodziejami nie kradli.
— Zuchwale se poczynasz, Grzela! — ostrzegał sołtys. — Już niejednego ozór dalej powiódł, niźli mu się chciało.
— Mówił będę, bo nasze prawo znam i naczalstwa się nie bojam, jeno wam, ciemnym baranom, łydy dygoczą przed bele łachmytkiem z urzędu.
Wrzeszczał, że stropili się taką zuchwałością i niejednemu skóra ścierpła ze strachu. Kłąb podjął:
— Po prawdzie, taka szkoła nam na nic... Mój Jadam całe dwa roki chodził do Woli, nauczycielowi dowoziłem po korczyku ziemniaków, kobieta też masła i jajków dała mu na święta, a z tego wyszło, co na książce do nabożeństwa przeczytać nie potrafi, zaś po ruskiemu też ani me, ani be... Młodsze, co się bez zimę uczyły u Rocha, to nawet pisane rozbierą i na pańskich książkach przeczytać poredzą...
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/412
Ta strona została uwierzytelniona.
— 410 —