Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/417

Ta strona została uwierzytelniona.
— 415 —

— To siadajcie, gospodarze, z Lipiec widzę jesteście, to pogadamy po sąsiedzku! Johan, Fryc, ławek dla sąsiadów.
— Bóg zapłać, sprawa krótka, to postoimy.
— Nie musi być krótka, kiedyście całą wsią przyszli! — zawołał po polsku.
— Bo wszystkich zarówno obchodzi.
— Jeszcze trzy razy tyle ostało w domu! — powiedział z naciskiem Grzela.
— Bardzośmy wam radzi, a kiedyście przyszli pierwsi, to może piwa się z nami napijecie... na sąsiedzką zgodę... Nalejcie-no, chłopcy...
— Wychlaj se sam! Jaki szczodry! Nie na piwo przyślim! — zakrzyczeli gorętsi.
Rocho ich przyciszył oczyma, a stary Niemiec rzekł kwardo:
— No, to słuchamy!
Cichość padła, sapanie a krótkie przydechy się rozległy, Lipczaki barzej się zwarły, dreszcz przejął wszystkich, a Niemcy też stanęli, jak jeden, wynieśli się naprzeciw zwartą kupą i jęli złemi ślepiami wpierać w chłopów, za brody targać, nabzdyczać a cosik zcicha mamrotać.
Kobiety trwożnie wyglądały oknami, dzieci kryły się po sieniach, zaś jakieś wielgachne, rude psy warczały pod ścianami, a oni z dobre „Zdrowaś“ stojali tak naprzeciw w głębokiej cichości, kieby to stado baranów, co już ślepiami krwawo toczy, przebiera kopytami, grzbiety pręży, łby przygina i leda chwila runie na się rogami, aż Rocho przerwał: