Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/423

Ta strona została uwierzytelniona.
— 421 —


XI.


Już tak dniało, że caluśki świat pokrył się był sinawą modrością, kiej śliwa dojrzała, gdy Hanka zajechała przed chałupę, jeszcze leżącą we śpiku, ale na ostry turkot bryki dzieci wypadły z wrzaskiem i Łapa jął szczekać radośnie i wyskakiwać przed końmi.
— A kaj Antek? — krzyczała z proga Jóźka, nadziewając przez głowę wełniak.
— Za trzy dni dopiero go puszczą, ale powróci już niechybnie — odpowiadała spokojnie, całując dzieci, a rozdając im kukiełki.
Witek też wyleciał ze stajni, a za nim źrebak, któren ze rżeniem jął się dobierać do klaczy, Pietrek wyciągał z wasąga sprawunki.
— Koszą to? — pytała, siadając zaraz w progu, by dać piersi najmłodszemu.
— W pięciu zaczęli wczoraj w połednie: Filip, Rafał i Kobus za odrobek, a Kłębów Jadam i Mateusz przynajęci.
— Mateusz Gołąb, cie?..
— Juści, mnie też było dziwno, ale sam chciał, powieda, jako nie chce docna zgarbacieć przy ciesiółce, to musi se grzbiet wyprostować przy kosie.
Jagna wywarła okna po swojej stronie i na świat wyjrzała.
— Śpią to jeszcze ociec?
— W sadzie leżą, nie znosilim go na noc, bo w izbie strasznie gorąco.