— A idźcie dzisiaj za rzekę, przy kopcach, Jóźka pokaże wama.
— To ta na Kaczym dołku, karwas tego galanty.
— I trawa po pas, jak bór, nie taka, jak wczorajsza.
— Taka to kiepska, co?
— Juści, wyschła prawie, jakby szczotkę kosił.
— Rosa obeschnie, to możnaby ją już dzisiaj przetrząsnąć.
Poszli zaraz, jeno Mateusz, zapalający coś długo papierosa u Jagusi, ruszył naostatku i jeszcze się łakomie za się oglądał, kiej ten kot, odegnany od mleka.
I z drugich domów jęli też gęsto wychodzić na kośbę.
Słońce właśnie co ino się pokazywało, ogromne i rozczerwienione, dzień robił się ciepły, na spiekotę znowuj się miało.
Kosiarze ruszyli gęsiego, wyprzedzani przez Jóźkę, wlekącą tykę; kto pacierz mruczał, kto się jeszcze przeciągał i ślepie tarł ze śpiku, a kto rzucał niekiej jakieś zbędne słowo, przeszli za młyn; na łęgach leżały niskie, rzadkie mgły, kępy olch widziały się, kiej krze dymiące, rzeka przebłyskiwała niekiedy z pod sinych przesłon, oroszone trawy stały pochylone, czajki już kwiliły kajś niekaj, a żarzące się od wschodu powietrze pachniało wilgotnem kwieciem.
Jóźka, dowiódłszy ich do kopców, odmierzyła ojcową łąkę i, zatknąwszy na granicy tykę, poleciała zpowrotem.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/425
Ta strona została uwierzytelniona.
— 423 —