Pozrucali spencerki, podwinęli portki do kolan, rozstawili się pobok i, wparłszy drzewce w ziemię jęli raz po razie gładzić kosy osełkami.
— Sielna trawa, jak kożuch, niejeden dobrze się zapoci — rzekł Mateusz, stając na pierwszego i próbując rozmachu.
— Wysoka i gęsta, nabierą se siana, no! — rzekł drugi, stając obok.
— Byle ino pogodnie sprzątnęli — rzekł trzeci, rozglądając się po niebie.
— „Skoro człowiek łąkę kosi, leda baba deszcz uprosi“ — zaśmiał się czwarty.
— Prawda to była po inne roki, ale nie latoś! — zaczynaj, Mateusz.
Przeżegnali się wraz, Mateusz przyciągnął pasa, rozkraczył się nieco, przygiął bary, w garście splunął, nabrał dechu i szerokim rozmachem spuścił kosę, tnąc już raz za razem, a za nim drudzy, ostawając nieco naskos, by se nóg nie podciąć, czynili toż samo, wcinając się posobnie w omgloną łąkę i chlaszcząc równym, spokojnym rzutem kos; zimne ostrza jeno łyskały ze świstem i trawy kładły się ciężko, osypując ich rosą, kieby temi łzami.
Wiater jął ździebko przegarniać trawy i czajki coraz jękliwiej krzyczały nad niemi, czasem kuropatki furknęły z pod nóg, ale oni, kołysząc się z prawej strony na lewą, cięli niestrudzenie, wpierając się w łąkę piędź za piędzią, tylko niekiedy przystawał któryś kosę naostrzyć, lebo grzbiet wyprostować i znowu siekł za-
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/426
Ta strona została uwierzytelniona.
— 424 —