Napróżno się odwracała, napróżno chciała zapomnieć, patrzyły z każdego kąta, w powietrzu się unosiły i świeciły jednako strasznie i tak ciągnące nieprzeparcie, że dawała się na ich wolę, patrząc w nie, kieby w przepaście nieprzejrzane.
A niekiedy, jakby wyrywając się ze strasznego snu, błagała żałośnie:
— Dyć tak nie patrzcie, bo mi duszę wywleczecie, nie patrzcie!
Musiał dosłyszeć, gdyż drżał nieco, twarz mu się kurczyła w jakimś niemym krzyku, oczy patrzyły jeszcze straszniej i po sinych policzkach toczyły się ciężkiemi kroplami łzy.
Uciekała wtedy na świat, strach ją wyganiał.
Patrzyła z za drzew na łąki, pełne narodu i radosnej wrzawy.
I odchodziła z płaczem.
Szła do matki, ale ledwie głowę wetknęła do ciemnej izby, ledwie ją owiał zapach leków, cofała się pośpiesznie.
I znowu płakała.
To wychodziła za dom i niesła się tęskliwemi oczyma po świecie szerokim. I płakała wtedy jeszcze żalniej, smutniej i boleśniej, jako ta ptaszka z połamanemi skrzydłami, ostawiona przez stado, skarżyła się rzewliwie.
I tak bez przemian szły dnie za dniami, Hanka wciąż była zajęta sianokosami narówni z całą wsią, dopiero trzeciego dnia została w domu od rana.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/434
Ta strona została uwierzytelniona.
— 432 —