stoić, ale nie nalazłszy niczego pod ręką, zapomniał o wszystkiem i błądził bezradnie rękoma dokoła siebie, pacierz mu się rwał, iż jeno poniektóre słowa mamlał bezdźwięcznie.
Skołtuniły mu się naraz w mózgu wspominki jakichś robót, to sprawy dawne, to jakby odgłosy tego, co się dokoła niego działo przez cały czas choroby, przesiąkało to w niego w strzępach nikłych, w bladych przypomnieniach, w ruchach zatartych, jak skiby na rżyskach, i budziło się teraz nagle, kłębiło w mózgu i na świat parło, że porywał się co chwila za jakimś majakiem, lecz nim się go uczepił, już mu się rozłaził w pamięci, jako te zgniłe przędze, i dusza mu się chwiała, kiej płomień, nie mający się czem podsycić.
Tyle jeno teraz wiedział, co się może śnić o pierwszej zwieśnie drzewom poschniętym, że pora im przecknąć z drętwicy zimowej, pora nabrane chlusty wypuścić ze siebie, pora zaszumieć z wichrami weselną pieśń życia, a nie wiedzą, że płone są ich śnienia i próżne poczynania...
Zaczem cokolwiek robił, czynił, jako ten koń po latach chodzenia w kieracie czyni na wolności, że cięgiem się jeno wkółko obraca z przywyku.
Maciej otworzył okno i wyjrzał na świat, zajrzał do komory i, po długim namyśle, pogrzebał w kominie, zaś potem, jak stał, boso i w koszuli, poszedł na dwór.
Drzwi były wywarte, całą sień zalewało księżycowe światło, przed progiem spał Łapa, zwinięty
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/439
Ta strona została uwierzytelniona.
— 437 —