wstało gdziesik i szło ciężkiemi krokami wskroś mroków, że ziemia zdała się kolebać.
Przeciągły, złowróżbny szum powiał od borów.
Zatrzęsły się drzewa samotne, deszcz poschniętych liści zaszemrał po kłosach, zakołysały się zboża i trawy, a z niskich rozdygotanych pól podniósł się cichy, trwożny, jękliwy głos:
— Gospodarzu! Gospodarzu!
Zielone pióra jęczmion trzęsły się, jakby w płaczu i gorącemi całunkami przylegały do jego nóg utrudzonych.
— Gospodarzu! — zdały się skamleć żyta, zastępujące mu drogę, i trzęsły rosistym gradem łez. Jakieś ptaki zakrzyczały żałośnie. Wiater załkał mu nad głową. Mgły owijały go w mokrą przędzę, a głosy wciąż rosły, olbrzymiały, ze wszystkich stron biły jękliwie, nieprzerwanie:
— Gospodarzu! Gospodarzu!
Dosłyszał wreszcie, że, rozglądając się, wołał cicho:
— Dyć jestem, czego? co?..
Przygłuchło naraz dokoła, dopiero, kiej znowu ruszył posiewać ociężałą już i pustą dłonią, ziemia przemówiła w jeden chór ogromny:
— Ostańcie! Ostańcie z nami! Ostańcie!..
Przystanął zdumiony, zdało mu się, że wszystko ruszyło naprzeciw, pełzały trawy, płynęły rozkołysane zboża, opasywały go zagony, cały świat się podnosił i walił na niego, że strach go porwał, chciał krzyczeć, ale głosu już nie wydobył ze ściśniętej gardzieli, chciał
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/444
Ta strona została uwierzytelniona.
— 442 —