Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/013

Ta strona została uwierzytelniona.
— 11 —

— Kogo nie piecze, temu nie uciecze! — mruknął i już szukał otwarcie, kaj jeno mógł, nawet nie bacząc na organistowego Michała, któren przyleciał zziajany po Jambroża.
— Chodźcie do kościoła, przywieźli do chrztów czworo dzieci.
— Niech poczekają, nie ostawię rozbabranego.
— Wyręczę was, idźcie, Jambroży — namawiał kowal, jakby chcąc się go pozbyć.
— Ochfiarowałem się, to i zrobię. Nieprędko trafi mi się drugi taki gospodarz. Zrób w kościele, co potrza, Michał, wyręcz mnie, a niech chrzestni ołtarz obejdą z zapalonemi świecami, to ci grosz jaki kapnie. Na organistę się uczy, a przy głupim chrzcie jeszcze usłużyć nie poredzi — ozwał się za nim wzgardliwie.
Hanka przywiedła Mateusza, by wziął miarę na trumnę.
— Jeno mu domowiny nie żałuj, niechta chudziak rozeprze się choćby po śmierci — powiedział Jambroż smutnie.
— Mój Jezu, za życia to ciasno mu było i na włókach, a teraz i we czterech deskach się zmieści — szepnęła Jagustynka, zaś Jagata, przerywając pacierze, jąkała płaczliwie:
— Gospodarzem se był, to i gospodarski pochówek miał będzie, a biedny człowiek to nawet nie wie, pod jakim płotem tę ostatnią parę puści. By ci światłość wiekuista! By ci... — zaniesła się znowu.
A Mateusz jeno głową pokiwał, odmierzył trupa, pacierz zmówił i wyszedł, a chociaż to była niedziela,