Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/014

Ta strona została uwierzytelniona.
— 12 —

zabrał się wnet do roboty; wszelaki porządek stolarski znajdował się w chałupie, a suche dębowe deski już zdawna na górze czekały.
Wnet ci wyrychtował warsztat w sadzie i robił, poganiając ostro Pietrka, przysłanego mu do pomocy.
Dzień się już był wyniósł dawno, słońce świeciło wesołe i palące, że gorąc zaraz od śniadania jął przypiekać galancie, jaże wszystkie sady i pola jakby się zwolna pogrążały w tym rozbełkotanym, białawym wrzątku rozprażonego powietrza.
Pomdlałe drzewiny poruchiwały niekiej listkami, kieby tem skrzydłem ptak tonący w spiekocie, świąteczna cichość objęła całą wieś, jedne jaskółki, co świegoliły zajadlej, śmigając nad stawem, kiej oszalałe, zaś po drogach w szarych tumanach kurzawy jęły turkotać wozy i ludzie ze wsi pobliskich ściągali ku kościołowi, że co trochę ktosik zwalniał koni lub przystawał przed Borynami, kaj siedziała rozpłakana rodzina, pochwalił Boga i westchnął żałośnie, zazierając do środka przez wywarte drzwi a okna.
Jambroż uwijał się i śpieszył aż do potu z obrządzaniem umarłego, już byli łóżko wynieśli do sadu i pościele porozwieszali po płotach, gdy jął wołać na Hankę, aby przyniesła jałowcowych jagód do wykadzania izby.
Jeno nie dosłyszała i, ocierając te jakieś ostatnie łzy, co same skapywały, cięgiem już patrzyła na drogę, spodziewając się lada chwila Antka.
Godziny jednak przechodziły, a jego nie było, wkońcu chciała już posyłać do miasta Pietrka na przewiady.