Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/036

Ta strona została uwierzytelniona.
— 34 —

i kieby zasłuchane w te pieśnie żałobne, a kiedy powiał wiater i rozruchał pola i drzewa, to posypały się rosy, niby tym żalnym, cichym płaczem, zaś rozchwiane zboża kolebały się zwolna ciężkiemi kłosami, chyliły się coraz niżej, jakby do nóg przypadając gospodarzowi w tym kornym, ostatnim pokłonie.
Księża pieśń rozpłynęła się kajściś w powietrzu, że sroga cichość zwaliła się na dusze, jeno dzwony jęczały wciąż, biły ponurym głosem, wołały cosik w niebo pochmurne, ku lasom i w dale zamglone, skowronki śpiewały nad polami, wóz niekiej zaskrzypiał, szarpały się chorągwie, chlupało błoto pod nogami, a te bólne, sieroce płacze kwiliły nieustannie.
— „Miserere mei Deus“ — zaśpiewał znowu proboszcz, przywtórzył mu Słupski wraz z organistą i kowalem, któren trzymał parasol nad dobrodziejami, gdyż deszcz znowu pokrapiał.
I śpiewali tak strasznie, tak rozpacznie i tak jękliwie, jaże łzy się cisnęły, zamierało serce, a oczy strwożone, oczy, pobłąkane w niemocy, niesły się we świat i u tego nieba chmurnego żebrały zmiłowania. Twarze bladły, dusze jęły się zwierać w męce, i luty dygot przejmował, że wzdychali coraz ciężej, a już poniektóry łzy obcierał, to szeptał pacierz posiniałemi wargami, w piersi się bił i kajał skruszony, zaś wszystkich omroczył ciężki, beznadziejny smutek i przywaliła bezgraniczna żałość, że, kiej te dymy gryzące, snuły się po nich bolesne medytacje i jęki, zakrzepłe w trwodze.
Jezu, bądź nam, grzesznym, miłościwy! Jezu!