Jagusia plątała się kajś niedaleko od nich, udając, że nie spostrzega brata. Chodziła sama, dziwnie smutna i zgnębiona. Nie cieszyły jej dzisiaj ni te rozwiane wstęgi, ni granie katarynki, ni ten ścisk i wrzaski. Szła z drugimi, porwana tłokiem i tam stawała, kaj insi stawali, tam dreptała, kaj ją pchali, nie wiedząc całkiem, poco przyszła i dokąd idzie.
Przysunął się do niej Mateusz i szepnął pokornie:
— Dyć mnie nie goń od siebie.
— Hale, odpędzałam cię to kiedy?
— Abo raz! Nie sklęłaś me to, co?
— Niepoczciwie rzekłeś, to i musiałam. Któz me... — przymilkła nagle.
Jasio przeciskał się zwolna przez tłumy w jej stronę.
— I on na odpust! — szepnął Mateusz, wskazując księżyka, któren się bronił ze śmiechem, aby go nie całowali po rękach.
— Kiej dziedzicowy syn! Jak się to wybrał! Dobrze baczę, jak to jeszcze niedawno wyrywał za krowiemi ogonami.
— A juści! gdzieby zaś taki krowy pasał — przeczyła niemile dotknięta.
— Rzekłem. Pamiętam, jak go to raz organista sprał, że krowy puścił w Pryczkowy owies, a sam se spał kajś pod gruszą...
Jaguś odeszła i, chociaż nieśmiało, przepychała się ku niemu, roześmiał się do niej, ale że patrzeli w niego, kiej w tęczę, odwrócił oczy i, nakupiwszy w kramie obrazików, zaczął je rozdawać dzieuchom i temu, kto chciał.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/075
Ta strona została uwierzytelniona.
— 73 —