Przystąpił do nich Szymek z Nastusią, nalazł się skądciś i Jędrzych, że przystanęli całą kupą, a pierwszy Szymek zaczął:
— Jaguś, matki strony nie trzymaj, kiej się mnie krzywda dzieje.
— Juści, co za tobą stoję. Ale odmieniłeś się przez te czasy, no, no... Całkiem kto drugi z ciebie! — dziwiła się, bo stojał przed nią sielnie wyelegantowany, prosty, wygolony doczysta, w kapelusie nabakier i w kapocie bieluśkiej, kieby mleko.
— A bom się wyrwał z matczynego stojaka.
— I lepiej ci teraz na woli? — prześmiechała się z jego hardości.
— Wypuść ptaszka z garści, to obaczysz! Zapowiedzie słyszałaś?
— Kiedyż ślub?
Nastusia przygarnęła się tkliwie, obejmując go wpół.
— A za trzy niedziele, jeszcze przed żniwami — szeptała spłoniona.
— I choćby w karczmie wyprawię, a matki prosił nie będę.
— Masz to już kaj zawieść kobietę?
— A mam. Jakże, na drugą stronę do matki się wprowadzę. Szukał po ludziach komornego nie będę. Niech mi jeno mój gront odpiszą, to radę sobie dam! — przechwalał się sierdziście.
— Pomogę mu, Jaguś, we wszyćkiem pomogę — przytwierdzał Jędrzych.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.
— 75 —