lach, a drugie tyle ziemi puścić na spłaty; chciał nawet borgować drzewo na chałupy.
Grzela wykładał wszystko podrobnie i kredą znaczył, jak by się to podzielili ziemią i coby wypadło na każdego.
— Dobrze rozważcie, co mówię! — wołał — sprawa czysta, jak złoto.
— Obiecanka cacanka, a głupiemu radość! — mruknął Płoszka.
— Szczera prawda, nie obiecanki. U rejenta wszyćko nam odpisze. Weźta ino sobie dobrze do głowy! Tylachna ziemi la narodu. A toć każdemu w Lipcach wykroi się nowa gospodarka. Miarkujta ino sobie...
Kowal raz jeszcze powtórzył, co mu był kazał dziedzic powiedzieć.
Wysłuchali uważnie, ale nikto się nie ozwał, patrzeli jeno w te białe krychy na stole i głęboko deliberowali.
— Prawda, prawda, kiej złoto, ale czy na to komisarz pozwoli? — ozwał się pierwszy sołtys, orząc frasobliwie pazurami po kudłach.
— Musi! Jak gromada uchwali, to się urzędów o przyzwoleństwo pytała nie będzie! Zechcemy, to i on musi! — zagrzmiał Grzela.
— Musi, nie musi, a ty się nie wydzieraj. Obacz-no który, czy aby starszy nie wącha kaj pod ścianą?
— Dopierom go widział przed szynkwasem! — objaśniał Mateusz.
— A kiedy to dziedzic obiecuje nam odpisać? — zagadnął któryś.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/080
Ta strona została uwierzytelniona.
— 78 —