Uciekła i patrzała w młynarzowe okna, buchające światłem, gwarami a brzękiem talerzy.
Tłukła się od brzega wsi do brzega, jak ta woda obłędna, co ujścia na darmo szuka i w nieprzebyte wręby bije żałośnie.
Żarło ją cosik, czegoby i wypowiedzieć niesposób, ni to był żal, ni to tęsknica, ni to kochanie, a oczy miała pełne suchego żaru i w sercu wzbierał wrzący, straszny szloch.
Niewiada laczego znalazła się przed plebanją, jakieś konie pod gankiem biły niecierpliwie kopytami, świeciło się tylko w jednym pokoju, grali w karty.
Napatrzyła się dosyta i poszła opłotkami, które dzieliły Kłębową gospodarkę od proboszczowskich ogrodów. Przesuwała się lękliwie pod żywopłotem, obwisłe gałęzie wisien muskały ją po twarzy zrosiałemi listeczkami. Szła bezwolnie, nie wiedząc, kaj ją niesie, aż niski dom organistów zastąpił jej drogę.
Wszystkie cztery okna świeciły i stały otwarte.
Przytuliła się w cień, pod płot i zajrzała do środka.
Organistowie wraz z dziećmi siedzieli pod wiszącą lampą, popijając herbatę, zaś Jasio chodził po pokoju i cosik rozpowiadał.
Słyszała każde jego słowo, każdy skrzyp podłogi, nieustanne cykanie zegaru i nawet ciężkie przysapki organisty.
A Jasio takie cudeńka prawił, że niczego nie rozumiała.
Patrzyła jeno w niego, niby w ten obraz święty, pijąc, kiej miody najsłodsze, każdy dźwięk jego głosu.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/087
Ta strona została uwierzytelniona.
— 85 —