Chodził wciąż i co trochę ginął w głębi mieszkania i co trochę jawił się znów w kręgu światła; czasem przystawał przy oknie, że wciskała się w płot strwożona, by jej nie dojrzał, ale on jeno w niebo patrzył, pokryte gwiazdami, to cosik rzekł la uciechy, że śmiali się, a radość błyskała w twarzach, kiej to słońce. Przysiadł wreszcie pobok matki, a małe siostry jęły mu się drapać na kolana i wieszać na szyi, tulił ci je poczciwie, huśtał i łaskotał, jaże izba zatrzęsła się dziecińskiemi śmiechami.
Zegar wybił jakąś godzinę, i organiścina rzekła, powstając:
— Gadu, gadu, a tobie czas spać! Musisz dodnia wyjechać.
— A muszę, mamusiu! Boże, jaki ten dzień był krótki! — westchnął żałośnie.
A Jagusine serce jakby kto ścisnął i tak boleśnie, jaże same łzy pociekły po twarzy.
— Ale niedługo wakacje! — ozwał się znowu — ksiądz Regens obiecał, że mnie na jakiś czas zwolni, jeśli nasz proboszcz napisze o to do niego.
— Nie bój się, napisze, już ja go uproszę! — powiedziała matka, zabierając się do słania mu na kanapie, wprost okna. Pomagali jej wszyscy, a nawet sam organista przyniósł sporą doinkę i wsunął ją ze śmiechem pod kanapę.
Długo się z nim żegnali na odchodnem, a już najdłużej matka, która go z płaczem tuliła do piersi a całowała.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/088
Ta strona została uwierzytelniona.
— 86 —