— Tak ci to źle z nami było, co? — szepnęła Hanka.
— Gorzej, niźli temu psu na łańcuchu, że i w piekle musi być lepiej.
— Dziwne, coś wytrzymała tak długo, przeciek cię nie przywiązywali za kulasy. Mogłaś se iść! Nie bój się, za nogi cię nie ułapię i prosiła nie będę, byś ostała!..
— A pójdę, i niech was ta zaraza wytraci, kiejśta takie!
— Nie pomstuj, bym ci swoich krzywd nie ciepnęła we ślepie!
— Bo już wszystkie przeciwko mnie, cała wieś, wszystkie!..
— Żyj poczciwie, a nikto ci nie rzuci i marnego słowa!
— Cichoj, Jaguś, dyć Hanka ci nie przeciwna. Cichoj!
— A niechta i ona pyskuje! A niechta! Mam gdzieś te szczekania. Cóżem to takiego zrobiła? Ukradłam? Zabiłam kogo, co?
— Masz to jeszcze śmiałość pytać, co? — wyrzekła zdumiona Hanka, stając przed nią. — Nie ciągnij mnie za język, bym ci czego nie rzekła!
— A mówcie! A pyskujcie! zarówno mi jedno! — wrzeszczała coraz zapalczywiej, złość się w niej rozsrożyła, kiej pożar, już była gotowa na wszystko, nawet na najgorsze.
Hance naraz łzy zalały oczy, pamięć zdrad Antkowych tak boleśnie wgryzła się w serce, że ledwie już zabełkotała:
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.
— 103 —