Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.
— 116 —

coraz barzej niespokojna, boć te przeróżne pomyślunki roiły się we głowie, kieby mrowisko, obłażąc ją całą gorącemi potami, a przejmując takim dygotem, że już nie mogąc zapanować nad strachem, porwała się nagle z łóżka i boso, w koszuli, a z siekierą w garści, która się jakoś sama nawinęła, poszła w podwórze.
Wszyćko tam stojało na rozcież wywarte, ale wszędy leżała niezgłębiona cichość śpiku. Pietrek chrapał, rozciągnięty pod stajnią, konie gryzły obroki, pobrzękując łańcuchami uździenic, zaś krowy, niepowiązane na noc w oborze, porozłaziły się w podwórzu, leżały, przeżuwając i glamiąc oślinionemi gębulami, podnosząc ku niej ciężkie, rogate łby i czarne, niepojęte gały ślepiów.
Powróciła do łóżka i, leżąc z otwartemi oczami, znowu trwożnie nasłuchiwała, gdyż przychodziły takie chwile, w których byłaby dała głowę, jako wyraźnie roznoszą się jakieś głosy i głuche, dalekie kroki.
— A może w którejś chałupie nie śpią i poredzają! — próbowała sobie wyrozumieć, lecz skoro jeno chyla tyla poszarzały okna, podniesła się i, narzuciwszy Antkowy kożuch, wyszła przed dom.
W ganku Witkowy bociek spał na jednej nodze i ze łbem podwiniętym pod skrzydło, zaś w opłotkach bieliły się pokulone stadka gęsi.
Czuby drzew już się wypinały z nocy, rosa kapała obficie z wierzchołków, trzepiąc o liście i trawy, zawiewał rzeźwy, krzepiący chłód.
Niskie, sinawe opary obtulały pola, z których jeno kajś niekaj rwały się co wyższe drzewa, buchając wgórę, niby te czarne, gęste dymy.