Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.
— 120 —

A skoro Witek pognał krowy i owce, zabrała się do Pietrka, nie mogąc ścierpieć, iż się wałęsa bez roboty.
— Wyrzuć gnój z obory! krowom w nocy gorąco, i tytłają się, kiej świnie.
Słońce właśnie co jeno wyjrzało z dalekości, ogarniając świat czerwonem, gorącem okiem, gdy zaczęły się schodzić komornice, robiące w odrobku za ziemię pod len i ziemniaki.
Zapędziła Jóźkę do obierania ziemniaków, dała piersi dziecku i, okrywszy się w zapaskę, rzekła:
— Miej ta baczenie na wszystko! A jakby Antek wrócił, daj znać na kapuśniki. Chodźta, kobiety, póki rosa a chłodniej, okopiemy nieco kapusty, a od śniadania wrócim do wczorajszej roboty.
Powiedła je poza młyn, na niskie łąki i mokradła siwe jeszcze od rosy i mgieł opadających. Torfiaste ziemie uginały się pod nogami, kiej rzemienne pasy, zaś gdzie niegdzie tak było grząsko, że musiały obchodzić; w brózdach głębokich, niby rowy, stały spleśniałe wody, pokryte zieloną rzęsą.
Na kapuśniskach nie było jeszcze nikogo, jeno czajki kołowały nad zagonami, a boćki chodziły kiwający, pilnie bobrując. Pachniało bagnem i surowizną tataraków a trzcin, co poobsiadały kępami stare, zapadłe doły torfowe.
— Piękny czas, ale widzi mi się, na spiekę idzie — ozwała się któraś.
— Dobrze, co wiater przechładza.
— Bo rano, barzej on suszy, niźli słońce.