— Dawno nie pamiętają tak suchego lata! — pogadywały, stając do roboty na wyniesionych zagonach kapusty.
— Jak to wyrosła, już się poniektóre skłębiają na główki.
— Żeby jeno nie objadły robaczyska. Susza, to mogą się jeszcze rzucić.
— A mogą. Na Woli obżarły już ze szczętem.
— W Modlicy zaś wyschła docna, musiały sadzić na nowo.
Poredzały, dziabiąc motyczkami ziemię i kopiasto obsypując grzędy, galancie wyrosłe, ale i sielnie zachwaszczone, mlecze bowiem szły w kolano, a kacze ziela i nawet osty puszczały się gęsto, kiej las.
— Czego człowiek nie sieje, ni potrzebuje, to się bujnie rodzi — zauważyła któraś, otrzepując ze ziemi jakiś chwast wyrwany.
— Jak każde złe! Grzechu ano nikt nie posiewa, a pełno go na świecie.
— Bo plenny! Moiściewy! póki grzechu, póty i człowieka. Przecie powiadają: bez grzechu nie byłoby śmiechu, albo to: kiejby nie grzech, toby człowiek dawno zdechł! Potrzebny musi być nacoś, jako i ten chwast, bo oba stworzył Pan Jezus! — prawiła po swojemu Jagustynka.
— Pan Jezusby ta stworzył złe! Juści! Człowiek to jak ta świnia, wszyćko musi swoim ryjem pomarać! — rzekła surowo Hanka, iż pomilkły.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.
— 121 —