Słońce już się było wyniesło galancie i mgły opadły do znaku, kiej dopiero ode wsi zaczęły nadchodzić kobiety.
— Robotnice! Czekają, aż im rosa przeschnie, żeby se nie zamoczyć kulasów — szydziła Hanka.
— Niekażdy tak łasy na robotę, jako wy!
— Bo niekażdy tak musi harować, niekażdy! — westchnęła ciężko.
— Wasz wróci, to se odpoczniecie.
— Już się do Częstochowskiej ochfiarowałam na Janielską, bych jeno powrócił. Wójt obiecował go na dzisia.
— Z urzędu wie, to musi być co i prawda. Ale latoś sporo narodu wybiera się do Częstochowy. Organiścina pono idzie i powiada, co sam proboszcz poprowadzi kompanję!
— A któż mu to poniesie brzucho! — zaśmiała się Jagustynka. — Sam go nie udźwignie bez tylachny karwas drogi. Obiecuje, jak zawdy.
— Byłam już parę razy z kompanją, alebym co roku chodziła — westchnęła Filipka z za wody.
— Na próżniaczkę kużden łakomy.
— Jezu! — ciągnęła gorąco, nie bacząc na przycinki. — A dyć to człowiek jakby szedł do nieba, tak mu jest w tej drodze lekko i dobrze. A co się napatrzy świata, a co się nasłucha, co się namodli! Jeno parę niedziel, a widzi się człowiekowi, jakoby na całe roki zbył się bied a turbacyj. Jakby się potem na nowo narodził!
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.
— 122 —