— Dobrze wam gadać, a mnie już kiszki marsza grają.
— Laboga, docna przepomniałam. Jóźka, łap no te żółte kogutki. Cipuchny! cip, cip, cip! A może jajków przódzi, co? A może chleba? świeży i masło wczorajsze! Urżnij łby i sparz wrzątkiem! Wnet je wam sprawię. To gapa ze mnie, żeby zabaczyć!
— Ostaw, Hanuś, kogutki na potem, a sporządź cosik po naszemu. Tak mi się już przejadło to miesckie jedzenie, co ochotnie siędę przed miską ziemniaków z barszczem — śmiał się wesoło. — Jeno la Rocha zgotuj co inszego.
— Bóg zapłać. Właśnie na to samo mam smaki!
Hanka rzuciła się szykować, ale że ziemniaki już parkotały w garnku, to jeno wyniesła z komory kiełbasę do barszczu.
— La ciebiem ostawiła, Jantoś. To z tej maciory, coś to ją kazał zaszlachtować przed Wielkanocą.
— No, no, niezgorsze pęto, ale da Bóg, że je zmożemy. Hale, Rochu, a kajże to nasze gościńce?
Stary podsunął spory tobół, z którego Antek jął wyjmować różności, a podawać każdej zosobna.
— Naści, Hanuś, to la ciebie, jak ci kaj droga wypadnie — podał jej wełnianą chustę, takusieńką, jaką miała organiścina, całkiem czarna i w czerwone i zielone kraty.
— La mnie. Żeś to pamiętał, Jantoś — jęknęła z niezgłębioną wdzięcznością.
— Ba, żeby nie Rocho, tobym był zabaczył, ale przypomnieli i poszlim razem wybierać i kupować.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.
— 127 —