nęła płaczem. Płakała z radości, płakała, że słońce przygrzewało ją w plecy, że zielone drzewa chwiały się nad głową, że ptaki śpiewały, że pachniało wszystko i kwitnęło i że jej było tak dobrze, tak cicho i tak błogo na duszy, jakby po tej świętej spowiedzi, abo i jeszcze lepiej.
— Żeś to wszystko sprawił, mój Jezu! — jęknęła, podnosząc łzawe oczy ku niebu, w najczystszej, zgoła niewypowiedzianej podzięce za tyle dobra, jakie ją spotkało.
— I że się to już przemieniło! — wzdychała zdumiona, szczęsna, prawie wniebowzięta, że już cały czas, dopóki spali, chodziła ledwie przytomna ze szczęścia. Czuwała nad nimi, kiej kokosz nad pisklętami. Wyniesła dzieci daleko w sad, by czasem nie zakrzyczały. Przepędziła z podwórza wszelką gadzinę, nie bacząc nawet, że świnie pyskają wczesne ziemniaki, a kury rozgrzebują wschodzące ogórki. Już o całym świecie przepomniała, cięgiem zazierając do śpiących.
A dzień tak się przykro dłużył, co już nie mogła sobie poredzić. Przeszło bowiem śniadanie, przeszedł obiad, a oni wciąż spali. Porozpędzała wszystkich do roboty, ani dbając, co się tam bez niej wyrabia, stróżując jeno, a cięgiem drepcąc od stodoły do chałupy.
Sto razy wyjmowała gościniec przymierzać, oglądać i wołać.
— A kaj to drugi taki dobry i pamiętliwy, kaj?
Aż wkońcu poleciała na wieś, do kobiet, a kogo jeno dostrzegła, to mu już zdala krzyczała:
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.
— 130 —