— A kajże to Jagna? — latał zdumionemi oczami po pustej izbie.
— A kaj! u matki! Wygnałam ją! — rzekła twardo, podnosząc na niego oczy.
Ściągnął brwie, przedeliberował czas jakiś i, zapalając papierosa, rzucił spokojnie, jakby odniechcenia:
— Dominikowa zły pies, nie przepuści nam bez precesu.
— Już pono wczoraj latały ze skargą do sądu.
— Od skargi do wyroku droga szeroka. Ale trza to będzie wziąć dobrze na rozum, by nam nie wystroiła jakiego figla.
Opowiadała, z czego to wszystko poszło i jak się stało, wiele juści pomijając, nie przerywał, ni pytał, brwie jeno marszcząc i łyskając oczami; dopiero, kiej mu zapis podała, ośmiał się kąśliwie:
— Tyle wart, co możesz z nim bieżyć za ścianę.
— A juści, przecie to ten sam, co go jej dali ociec.
— I stoi właśnie złamany patyk! Jakby się odpisała u rejenta, toby co znaczyło. La śmiechu go rzuciła!
Cisnął ramionami, zabrał Pietrusia na ręce i ruszył do przełazu.
— Obaczę pola i wrócę! — rzucił za siebie, iż ostała, chociaż dziwnie pragnęła z nim poleźć, on zaś mijając bróg, już odnowiony i pełen siana, przyglądał mu się z pod oka.
— Mateusz go wyporządził. Samej słomy na dach wykręcili ze trzy kopy — wołała za nim, stojąc na przełazie.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.
— 133 —