Podniósł Pietrusia i ruszył bokiem topolowej, przepuszczając stada, idące z leśnych pastwisk.
Kurz się wznosił z pod kopyt i bił ponad topole, kiej chmura, w zaczerwienionych od zachodu tumanach chwiały się rogate, ciężkie łby i raz po raz skłębiały się owce, obganiane przez pieski, gdyż cięgiem się rwały w przydrożne zboża, pokwikiwały świnie, prażone batami, cielaki z bekiem szukały pogubionych matek; paru pastuchów jechało na koniach, a reszta szła ze stadami, trzaskając z batów, gwarząc a pokrzykując; któryś zawodził, jaże się rozlegało.
Antek ostawał już za wszystkimi, kiej go dojrzał Witek i przyleciał całować w rękę na powitanie.
— Niezgorzej, widzę, podrosłeś! — ozwał się łaskawie do chłopca.
— Prawda, bo już te portki, com dostał jesienią, są mi po kolana.
— Nie bój się, da ci nowe gospodyni, da! Mają to krowy co jeść?
— Bogać ta mają, docna już trawę wypaliło, żeby im gospodyni nie podtykała w oborze, toby całkiem zgubiły mleko. Dajcie mi Pietrusia przewieźć go ździebko na koniu — prosił.
— Hale, jeszcze się nie utrzyma i zleci!
— A mało go to już woziłem na źróbce! Przecie trzymał go będę, chłopak jaże piszczy do konia. — Zabrał go i usadził na jakiejś starej szkapie, wlekącej się ze łbem opuszczonym, Pietruś chycił się rączynami grzywy, zabił gołemi piętami końskie boki, a krzykał radośnie.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.
— 141 —