Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.
— 142 —

— Jaki to chwat! parobek mój kochany! — szepnął Antek, skręcił zaraz w pole i miedzami dobierał się drogi biegnącej za stodołami.
Słońce tylko co zaszło, i całe niebo stanęło we złocie i bledziuśkich zieleniach, wiater ustał, zboża zwiesiły ociężałe kłosy, a po rosach leciały wsiowe wrzawy i jakieś dalekie przyśpiewki.
Szedł zwolna, jakby ociężony spominkami, gdyż Jagusia przychodziła mu na pamięć, raz po raz widział przed sobą jej modre oczy i lśniące zęby i te czerwone, nabrane wargi, tchnące tak jakoś zbliska, jaże się wzdrygał i przystawał. Jak żywa mu stawała, przecierał oczy, odganiając ją z pamięci, ale kieby naprzekór szła pobok, biedro w biedro, jak niegdyś, i jak niegdyś, zdało się od niej buchać lubym żarem, aże krew uderzała mu do głowy.
— A może i dobrze, co ją wypędziła z chałupy! Kiej ta zadra mi uwięzła, kiej ta boląca zadra. Ale co było, to i nie wróci — westchnął z dziwnie ściśniętem sercem. — Niesposób. — I, prostując się, rzucił ostro sam sobie:
— Skończyło się psie wesele! — wszedł już w obejście.
W podwórzu gwarno było i ludnie, krzątali się kole wieczornych obrządków, Jóźka krowy doiła pod oborą, wydzierając się piskliwą nutą, zaś Hanka kluski zagniatała na ganku.
Antek przerzekł cosik do Pietrka, pojącego konie, i wszedł oglądać ojcową stronę; przyleciała za nim Hanka.