Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.
— 147 —

przyszło się podpisywać, to jeden drapie się po łbie i mruczy: — a ja wiem! — drugi powiada: — baby się jeszcze poredzę — zaś trzeci zaczyna skamłać, aby mu jeszcze dołożyć tę przyległą łączkę. I zrób co z takimi. Dziedzic tak się zagniewał, że ani już chce słuchać o zgodzie, a nawet przykazał nie dopuszczać lipeckiego bydła na leśne paśniki, a kto wpędzi, fantować.
Strwożyli się tą niespodzianą nowiną, klnąc winnych, a swarząc się między sobą coraz zawzięciej, gdy Mateusz ozwał się smutnie:
— Wszyćko bez to, co naród pobłąkany i zgłupiały, kiej barany, a niema go komu przywieść do rozumu!
— Mało to jeszcze Michał się natłumaczy każdemu?
— Co tam Michał! Za swoim profitem gania i z dworem trzyma, to juści, co mu naród nie zawierza. Słuchają, ale za nim nie pójdą...
Porwał się kowal, gorąco przedstawiając, jako tylko chodzi mu o dobro wsi, jako jeszcze dokłada swojego, by jeno tę zgodę przeprowadzić.
— Żebyś w kościele przysięgał, a też ci nie uwierzą — mruknął Mateusz.
— No, to niech kto drugi spróbuje, obaczymy, czy poredzi! — wołał.
— Pewnie, że kto drugi musi się zabrać do tego.
— Ale kto? Może ksiądz albo młynarz? — rozlegały się szydliwe głosy.
— Kto? Antek Boryna! A jakby i on nie przywiódł wsi do rozumu, to już trza wypiąć plecy na cały jenteres...