— A tam, kaj było przódzi! — odburknął pod nosem.
— Dyć gospodyni cię woła — upominał nasłuchujący dziad.
— Niech woła, a juści, może jeszcze statki mył będę!
— Głuchyś, czy co? — wrzasnęła, wybiegając przed dom.
— W piecu palił nie będę, nie do tegom się godził — odkrzyknął.
Wywarła na niego gębę po swojemu.
Ale parob bardzo hardo odszczekiwał, ani myśląc posłuchać, a kiej go jakiemś słowem barzej dojena, wraził widły w gnój i zawołał ze złością:
— Nie z Jagusią macie sprawę, nie wygonicie me krzykiem.
— Obaczysz, co ci zrobię! Popamiętasz! — groziła, dotknięta do żywego, i już rozeźlona tak zwijała się kole chleba, jaże tuman mąki zapełnił izbę i buchał przez okna. Mamrotała jeno na zuchwalca, wynosząc chleby w ganek, to dorzucając drewek do pieca, albo i wyzierając za dziećmi. Strudzona już była z pracy i spieki, bo w izbie gorąc jaże dusił, a w sieniach, kaj się buzowało w szabaśniku, też ledwie odzipnął, że przytem i muchy, od których roiły się ściany brzęczały nieustannie i cięły wielce dokuczliwie, to prawie z płaczem oganiała się gałęzią i tak już była spocona i rozdrażniona, że robiła coraz wolniej i niecierpliwiej.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.
— 152 —