Właśnie ostatni nabier ciasta wygniatała, gdy Pietrek wyjechał z podwórza.
— Poczekaj, dam ci podwieczorek!
— Prrr! A zjem, niezgorzej już mi kruczy w brzuchu po obiedzie.
— Mało to ci było?
— I... płone jadło, to przelatuje przez żywot, kiej bez sito.
— Płone! widzisz go! Cóżto, mięso będę ci dawała? Sama po kątach też nie chlam kiełbasy. Drugie na przednówku i tego nie mają. Obaczno, jak to żyją komornicy.
Postawiła w ganku dzieżkę zsiadłego mleka i bochen.
Przysiadł łakomie do jadła i zwolna się nadziewał, podrzucając niekiej glonki chleba boćkowi, któren przygrajdał się ze sadu i warował przy nim, kiej pies.
— Chude, sama serwatka — mruczał, podjadłszy już nieco.
— A może byś chciał samej śmietany, poczekaj.
Zaś kiej się nałożył dosyta i brał za lejce, dorzuciła uszczypliwie:
— Zgódź się do Jagusi, ona ci tłuściej będzie dawała.
— Pewnie, bo, póki tu ona była gospodynią, nikto głodem nie przymierał — zaciął konie batem, wóz wsparł ramieniem i ruszył.
Utrafił ją w słabiznę, ale, nim się zebrała odpowiedzieć, odjechał.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.
— 153 —