Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.
— 155 —

— A przynieś ze sobą chorobę, to cię dam do śpitala.
— Juści, bom to już przy jednej chorej siadywała! Nie baczycie, jakem to przy was dulczyła, kiejście leżeli w połogu. — I już trajkotała dalej po swojemu, spędzając muchy z ciasta i bierąc się do wygarniania węgli z pieca.
— Trza będzie ludziom ponieść podwieczorek — przerwała Hanka.
— Zaraz poletę. Usmażyć to jajków Antkowi?
— A usmaż, jeno słoniną nie szafuj.
— Żałujecie to?
— Zaśby. Ale co za tłusto, to może być i Antkowi niezdrowo.
Dzieusze chciało się lecieć, to wmig uwinęła się z robotą i, nim Hanka zalepiła piec, zabrała troje dwojaków z mlekiem, chleby we fartuszek i poleciała.
— Spojrzyj ta na płótno, czy wyschło, a zpowrotem pomocz, jeszcze do zachodu przeschnie — zawołała oknem, ale Jóźka już była za przełazem, jeno piosneczka leciała za nią i ze żyta mignęła kiej niekiej konopiasta głowina.
Na podorówce pod lasem komornice rozrzucały gnój, jaki Pietrek dowoził, a przyorywał Antek.
Że zaś ziemia gliniasta, mimo niedawnego zbronowania, była spieczona i twarda, to skiby łupały się, niby skały, a konie ciągnęły pług z takim wysiłkiem, jaże rwały się postronki.
Antek, jakby wrośnięty w imadła, orał zawzięcie, zapomniawszy o całym świecie, czasem chlastał biczem