Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.
— 158 —

Przysiadła wpodle, wspierając brzemię o drzewo i ledwie zipiąc.
— Nie la was taka robota — szepnął ze współczuciem.
— Juści, co już całkiem opadłam ze sił.
— Pietrek, a gęściej kupki, gęściej! — krzyknął do parobka. — Czemuż to waju nie wyręczą?
Jeno się skrzywiła, odwracając zaczerwienione, bólne oczy.
— Takeście jakoś zmiękli, że ani was tera poznać.
— I krzemień puści pod młotem — jęknęła, zwieszając głowę — bieda chybciej przeźre człowieka, niźli rdza żelazo.
— Ciężki latoś przednówek nawet la gospodarzy.
— Kto ma jeno lebiodę z otrębami, temu nie potrza mówić o biedzie.
— Bójcie się Boga, dyć przyjdźcież wieczorem, a znajdzie się jeszcze w chałupie jaki korczyk ziemniaków. Odrobicie we żniwa.
Zapłakała rzewliwie, nie mogąc wykrztusić tego słowa podzięki.
— A może ta i co więcej najdzie Hanka — dodał z dobrością.
— Żeby nie Hanka, tobyśwa już byli pozdychali — zaszeptała łzawo. — Juści, co odrobię, kiedy jeno będzie potrza. I nie za siebie mówię. Bóg ci zapłać! Cóż ta ja, ten śmieć jeno, co się go trepem następuje, ani wiedząc o tem, i do głodu niezgorzej wezwyczajonam, ale, jak te moje robaki kochane zapiskają: babulu, jeść! a niema czem zatkać głodnych