Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.
— 160 —

w pazury, to mu już sam zły nie wyrwie. A może się jeszcze trafi kto drugi z pieniędzmi?
— Śliczna łąka, jak amen, tak pewne dwa pokosy w rok, żebym tak miał grosz zapaśny! — westchnął, oblizując się, kiej kot do mleka.
— Już i Maciej chcieli ją kupować, że to rychtyg przylega do Jagusinego pola.
Drgnął na to imię, lecz dopiero w jakieś Zdrowaś zapytał, niby niechcący, wlekąc oczami po polach, daleko.
— Co się to wyrabia u Dominikowej?
Ale przejrzała go wlot, prześmiech jeno wionął po zwiędłych wargach, rozjarzyły się oczy i, przysunąwszy się, jęła mówić bolejąco:
— A co! Piekło tam i tyla. W chałupie kiej po pochowku, jaże mrozi od smutku, a pociechy znikąd ni poratunku! Jeno oczy wypłakują i Boskiego zmiłowania czekają! A już najbarzej Jagusia...
I, kieby przędzę, rozsnuwała różnoście o Jagusinych smutkach, żalach i opuszczeniu. Mówiła gorąco, przypochlebiając mu się i jakby ciągnąc za język, ale milczał uparcie, gdyż znagła rozparła go taka żrąca tęsknica, jaże się cały rozdygotał.
Szczęściem, co powróciła Jóźka, niosąc z pół zapaski czernic, nasypała mu jagód w kapelusz i, zebrawszy dwojaki, pobiegła w dyrdy ku chałupie.
A Jagustynka, nie doczekawszy się od niego ani słowa odpowiedzi, jęła się dźwigać, stękający.
— Poniechajcie! Pietrek, zabierz ich na wóz! — rozkazał krótko.