Młoty wciąż biły zajadle, trzaskając nieustannie raz, dwa, raz, dwa, i czerwone żelazo bite ze wszystkiej mocy, robiło się powolne, kieby ciasto, ugniatali go też na swoją potrzebę, jaże cała kuźnia dygotała.
— Nie chciałbyś to wozić? — rzekł Michał, wsadzając żelazo w ognisko i poruchając miechem.
— A bo to me młynarz dopuści, ponoś wzion wożenie na spółkę z organistą i ze Żydami jest zapanbrat.
— Konie masz, porządek wszystek gotowy, a parob jeno się wałęsa kole chałupy. Niezgorzej płacą — szepnął zachętliwie.
— Juści, co przydałby się jakiś grosz na żniwo, ale cóż, młynarza przecie o pomoc prosił nie będę.
— Trzaby ci pomówić z kupcami.
— Abo to je znam! Byś to chciał wstawić się za mną!
— Kiej prosisz, to pomówię, jeszcze dzisia do nich poletę.
Antek cofnął się prędko przed kuźnię, gdyż znowuj zagrały młoty, i iskry sypnęły się deszczem ognistym i parzącym.
— Zaraz przyjdę, obaczę jeno, jakie to drzewo zwożą.
I na tartaku robota wrzała, kiej w ulu, traczka już szła bez przerwy, piły z głuchym zgrzytem przeżerały długachne kloce, a woda z krzykiem waliła się z kół w rzekę i, spieniona, zmordowana, gotowała się bełkotliwie w ciasnych brzegach. Z wozów zwalali chojary, ledwie okrzesane z gałęzi, aż ziemia jęczała,
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.
— 163 —