zaś sześciu chłopa obciesywało je do kantu, a drugie wynosiły deski na słońce.
Mateusz prowadził całą fabrykę, że co trochę widać go było w innej stronie, dzielnie zwijał się, rządząc i bacznie wszystkiego doglądając.
Przywitali się przyjacielsko.
— A kajże to Bartek? — pytał Antek, rozglądając się po ludziach.
— Zmierziły mu się Lipce i pociągnął za wiatrem.
— Że to poniektórych tak cięgiem telepie po świecie! Roboty widać masz na długo, tylachna drzewa!
— A chwaci na jaki rok abo i dłużej. Jak dziedzic ugodzi się ze wszystkimi, to z pół boru wytnie i przeda.
— Na Podlesiu znowuj dzisiaj rozmierzają ziemię.
— Bo już co dnia zgłasza się ktosik do zgody! Barany juchy, nie chciały cię słuchać, żeby gromadą się ugodzić, to dziedzic da więcej, a tera robią w pojedynkę, cichaczem, byle prędzej.
— Niektóren człowiek to jak ten osioł: chcesz, by ruszył naprzód, to ciągaj go za ogon! Pewnie co barany, dziedzic obrywa każdemu coś niecoś, bo zosobna się godzą.
— Odebrałeś to już swoje gronta?
— Jeszcze nie wyszedł czas po śmierci ojcowej i nie można robić działów, alem se już upatrzył pole.
Za rzeką, pomiędzy olchami, mignęła jakaś twarz, zdało mu się, że to Jagusia, więc chociaż pogadywał, ale już coraz niespokojniej latał oczami po gąszczach nadrzecznych.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.
— 164 —