Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.
— 171 —

wiada. Już się nawet bojam, żeby mu się rozum nie popsuł.
— Szymek! — krzyknął w sad — a pódzino do nas; przyszedł Boryna, to może ci co poredzi...
Zjawił się po jakiejś minucie i usiadł na przyźbie, nie witając się z nikim. Juści, co chłopak docna był zmizerowany i wyschnięty, kieby ta osinowa deska; jedne oczy mu gorzały, zaś w wychudzonej twarzy taiło się jakieś twarde postanowienie.
— I cóżeś umyślił? — pytał łagodnie Mateusz.
— A co, że wezmę siekierę i zakatrupię ją, kiej psa!
— Głupiś! Bajanie ostaw do karczmy.
— Jak Bóg na niebie, tak ją zakatrupię. Cóż mi to ostaje, co? Grontu mi po ojcach zapiera, z chałupy me goni, spłaty nie daje, to cóż pocznę? Kaj się sierota podzieję, kaj? I żeby to me rodzona matka tak krzywdziła! — jęknął, ocierając rękawem łzy, ale naraz porwał się i zakrzyczał: — Nie daruję, psiachmać, swojego, żebym miał zato zgnić w kreminale, a nie daruję!
Uspokoili go na tyla, co przymilkł i siedział chmurny, a tak nasrożony, że nawet nie odpowiadał na Nastusine łzawe szepty. Oni zaś deliberowali, jakby mu pomóc, ale cóż, kiej nic z tego nie wychodziło, nie było bowiem sposobu na Dominikową. Aż dopiero Nastka, odciągnąwszy na stronę brata, cosik mu przełożyła.
— Kobieta i nalazła mądrą radę! — zawołał radośnie, wracając pod chałupę. — A to powieda, bych kupić od dziedzica na Podlesiu ze sześć morgów na