Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.
— 174 —

gniewie i zawrócił zpowrotem na wieś. Dopadł dróżki proboszczowskiej, przemknął się kole organistów tak cicho, że go nawet psy nie poczuły, i wsunął się pod księży sad, zaraz przy szerokiej miedzy, dzielącej Kłębową ziemię od księżych.
Nakrył go głęboki cień drzew galancie rozrośniętych.
Księżycowy sierp zawisł już był na pociemniałem niebie, i gwiazdy jęły się rozjarzać coraz migotliwiej; wieczór czynił się rosisty a silnie nagrzany, prawdziwie latowy. Przepiórki wołały ze zbóż, od łąk dalekich leciały grubaskie pohukiwania bąków, zaś nad polami wisiała taka rozpachniona cichość, jaże w głowie się mąciło.
Ale Jagusia jakoś nie przychodziła.
Natomiast o jakieś pół stajania od Antka, po miedzy spacerował proboszcz w białem obleczeniu i z gołą głową, tak pogrążony w odmawianiu pacierzy, iż jakby nie widział, co jego konie, pasące się na chudym, wytartym ugorze, przeszły miedzę i łakomie wżerały się w Kłębową koniczynę, która, niby bór, czerniała wspaniale wyrośnięta i pokryta kwiatem.
Ksiądz cięgiem chodził, mamrocąc pacierze, po gwiazdach włóczył oczami, a niekiej przystawał, pilnie nasłuchując i gdy się jeno ruszyło co niebądź kajś pod wsią, zawracał spiesznie, gderząc niby gniewnie na konie.
— A gdzieżeś to polazł, siwy? W Kłębową koniczynę, co? Widzicie ich, jakie to łajdusy! Smakuje wam cudze, co? A batem chceta po portkach? No, mówię, batem! — pograżał wielce srogo.