— Hale, i wezmą me w dybki, w Sybir pognają...
— Wielu jednak powraca, sam znałem niejednego...
— Juści, jeno co to po latach zastanę w chałupie, co? A bo to kobieta da sama radę? Zmarnuje się wszystko! — szepnął bezradnie.
— Z duszy serca radbym ci pomógł, ale cóż ja mogę... Czekaj, mszę świętą odprawię do Przemienienia Pańskiego na twoją intencję. Zapędź mi konie do stajni, późno! No mówię ci, późno, czas spać!
Antek tak był przejęty turbacjami, że, wyszedłszy z księżego podwórza, dopiero przypomniał sobie Jagusię i śpiesznie do niej poleciał.
Juści, co już czekała, skulona pod stodołą.
— Czekałam i czekałam!
Głos miała jakby schrypnięty od rosy.
— Mogłem się to księdzu wymówić? — Chciał ją objąć, odepchnęła go.
— Nie figle mi ta w głowie, nie ceckania!
— Dyć cię całkiem nie poznaję! — Czuł się dotknięty.
— Jakąś me ostawił, takusieńką i jestem...
— A niepodobna do się... — Przysunął się bliżej.
— Nie zafrasowałeś się o mnie bez tyla czasu, a teraz dziwujesz?
— Że już i barzej niesposób, ale mogłem to przylecieć do cię, co?
— A ja ostałam jeno z trupem a ze zgryzotami! — Zatrzęsła się z zimna.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.
— 177 —