Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.
— 180 —

i z taką dufnością uwiesiła mu się na szyi a kładła głowę na jego piersiach, jakby na tem matczynem sercu, kaj tak lubo jest wypłakiwać wszystkie boleście a smutki...
Ale Antkowi już się mąciło w głowie, bo takie luboście biły od niej i tak go rozprażało jej ciepło, że coraz zajadlej całował i coraz mocniej ogarniał ją sobą...
Zrazu ani miarkowała, do czego idzie i co się z nią wyrabia. Dopiero, kiej się już całkiem poczuła w jego mocy, i kiej jął rozgniatać jej wargi rozpalonemi całunkami, zaczęła się szarpać a prosić lękliwie, prawie z płaczem:
— Puść me, Jantoś! Puść! Loboga, bo będę krzyczeć!
Ale mogła się to już wydrzeć smokowi, kiej ściskał, jaże tchu brakowało, i całą przejmował war i dygotania.
— Ostatni raz pozwól, ostatni! — skamlał, ledwie już zipiąc.
Aż świat się z nią zakręcił, i poleciała jakby na dno jakowegoś raju, a on ją wzion, jak to kiedyś brał, zapamiętale, przez lubą moc kochania, i dawała mu się też, jak kiedyś, w słodkiej udręce niemocy, na niezmierzone szczęście, na śmierć samą...
Jak kiedyś, mój Jezu! Jak dawniej! Jak zawdy!
Noc stała rozgwiażdżona, księżyc wisiał wysoko w pół nieba; nagrzane, rozpachnione powietrze obtulało pola pośpione w niezgłębionej cichości; cały świat leżał bez tchu w upojnym zapomnieniu i w słodkiej pieszczocie niepamięci.
A i w nich nie było już pomiarkowania o niczem, nic, kromie ognia i burzy, i nic, kromie wiecznie żądnej