Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.
— 181 —

i wiecznie nienasyconej tęsknicy. Jak kiedy uschnięta drzewina ożeni się z pierunem i buchnie w niebo płomieniami, że już wraz giną, hucząc weselną pieśń zatraty, tak i oni przepadli w jakichś nienasyconych żarach. Ożyły w nich dawne miłoście i zwarły się, strzelając bujnym, radosnym ogniem na to jedno mgnienie zapamiętania, na tę jedną tylko minutę ostatniej radości.
Bo kiej znowu siedli przy sobie, już im tak cosik omroczyło dusze, że spozierali na się trwożnie, ukradkiem, rozbiegając się oczami, kieby ze wstydem i żalem.
Na darmo szukał wargami jej warg głodnych całunków, jak kiedyś: odwracała się z niechęcią.
Na darmo szeptał przezwiska co najsłodsze: nie odpowiadała, pilnie zapatrzona w księżyc; więc burzył się w sobie i chłódł, przejęty dziwną markotnością i żalami.
Siedzieli, nie wiedząc już, co mówić, niecierpliwiąc się jeno a wyczekując, które się pierwej ruszy i pójdzie sobie precz.
A w Jagusi jakby już wszystko wygasło ze szczętem i rozsypało się w popiół, bo ozwała się z przytajoną złością:
— Aleś me zniewolił, kiej ten zbój, no!
— Nie mojaś to, Jaguś, nie moja? — Chciał ją przygarnąć, odepchnęła go gwałtownie.
— Anim twoja, anim niczyja, rozumiesz? Niczyja!
Rozpłakała się znowu, ale już jej nie spokoił ni utulał, lecz po jakim czasie powiedział ważnym głosem:
— Jaguś, poszłabyś ze mną we świat?
— Kajże to? — podniesła na niego zapłakane oczy.