w siebie i rozumiesz, co jeno ty jeden jesteś! — gadała, prześmiechając się zjadliwie.
— A to leć, choćby nawet do Żyda, leć! — wykrztusił.
Ale się nie ruszyła z miejsca; jeszcze stali przy sobie, dysząc jeno ciężko a poglądając na się rozsrożonemi ślepiami, a kieby szukając w sobie tych jakichś słów najbarzej bolących.
— Miałeś coś pedzieć, to mi rzeknij, bo więcej już do cię nie wyjdę...
— Nie bój się, nie będę cię wywoływał, nie...
— Bo choćbyś mi nawet u nóg skamlał, to nie wyjdę.
— Juści, czasu ci nie starczy, do tylu musisz co noc wychodzić...
— A żebyś skapiał, kiej ten pies! — skoczyła w pola, naprzełaj.
Nie pogonił jednak, ni nawet zawołał za nią, widząc, jak leciała przez zagony, kiej cień, i przepadła pod sadami; przecierał tylko oczy, kieby ze śpiku, a wzdychał markotnie.
— Zgłupiałem już docna! Jezu, dokąd to baba może zaprowadzić.
Było mu czegoś dziwnie wstyd, gdy wracał do chałupy; nie mógł sobie darować tego, co się stało, i srodze się tem gryzł i męczył.
Pościel gotowa już czekała na niego w sadzie, w półkoszkach, gdyż w izbie niesposób było wyspać z powodu gorąca i much.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.
— 183 —